Artukuł Zbigniewa Bagińskiego opublikowany w Ruchu Muzycznym Nr 3, 7.02.1999

Tadeusza Paciorkiewicza poznałem przed trzydziestu jeden laty. Zdałem właśnie egzaminy do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie, a że niespodziewanie chciano przenieść mnie ze studiów kompozytorskich na teorię, gorąco – chociaż nieskutecznie – protestowałem. I wtedy pojawiła się pomocna ręka Profesora. Zostałem studentem Jego klasy i pod Jego kierunkiem, już bez większych zakłóceń, ukończyłem studia. Był to okres triumfalnych sukcesów nurtów radykalnych w muzyce, czas niepomyślny dla twórców nie poddających się owemu „terrorowi awangardy”. Profesor Paciorkiewicz – jako artysta i jako pedagog – zachwytów dla coraz to nowych trendów nie podzielał. Stawiał na wartości, jakie pozostawiła nam w spadku muzyka przeszłości, w tym muzyka wielkich twórców XX wieku. Uczniom swoim zalecał studiowanie dzieł Bartoka, Hindemitha, Strawińskiego, ale również Bacha (Wariacje Goldbergowskie!), Beethovena. Niczego wszakże nie zabraniał. Presja czasów była bowiem silna – ten i ów próbował czasem zapuścić się w modne właśnie rejony (któż nie chciał być choć trochę nowoczesny w tych przed ponowoczesnych czasach).

Profesor przyjmował te próby ze spokojem, bez zniecierpliwienia czy najmniejszego choćby śladu złości. Darzył nas, swoich studentów, zaufaniem. Wierzył, że odnajdziemy własną drogę, własny świat muzycznych wartości i nie próbował nas w tych poszukiwaniach wyręczać. Myślę dziś, że pogoda ducha Profesora, Jego serdeczny uśmiech, wyrozumiałość dla cudzych słabości, wewnętrzny spokój i zadowolenia z życia, które nie szczędziło mu przecież trosk, kłopotów i niepowodzeń – brały się z wiary w trwałe wartości przekazane nam przez naszych wielkich poprzedników. Ta wiara objawiała się niezależnie od mijających trendów i mód, wyrażała się niezmiennością artystycznych ideałów.

Gdy rozpoczynałem studia, Profesor piastował urząd Dziekana Wydziału Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki. Były to czasy, kiedy nie królowała jeszcze, dziś wszechobecna, biurokracja. Dziekan Paciorkiewicz działał bez sekretarki, a nawet bez zastępcy, prodziekana. W odpowiednim czasie wzywał do siebie studentów, by dokonać wpisów i zaliczeń. Wyciągał wtedy z teczki rozliczne pieczęcie i za ich pomocą dokonywał tych formalnych aktów. A że był człowiekiem prawdziwie roztargnionym, na stronice indeksów trafiały niekiedy nadruki nie zawsze oczekiwanych i właściwych treści. W moim indeksie odnalazłem, przeglądając go dziś po latach, takie gęsto zastemplowane miejsce. Nie było też w zwyczaju Profesora dokładne sprawdzanie, czy w indeksach są wszystkie wymagane zaliczenia. Przerzucał tylko kartki i zapewniał sam siebie: „Wiem, że one są tam zapewne”. I nikt nigdy nie ośmielił się Go oszukać, wszystkie zaliczenia były tam, gdzie być powinny. Gdy poznałem te obyczaje Profesora, zrozumiałem skąd wziął się przydomek „Dziekan-ojciec”, który przewijał się, nadany widać wcześniej, w rozmowach ze starszymi kolegami.

W roku 1969 Tadeusz Paciorkiewicz mianowany został rektorem PWSM. W miarę upływu czasu czuł się coraz gorzej na tym stanowisku, nękany – z wzrastającą natarczywością – przez aroganckiego młokosa, sekretarza organizacji partyjnej, który miał czelność wynosić się ponad najwyższy urząd w uczelni. Profesor nie dotrwał do końca kadencji. Zrezygnował ze stanowiska. Pamiętam wizytę, jaką złożyłem wtedy Państwu Paciorkiewiczom na warszawskich Bielanach. Profesor był pogodny, rozluźniony. Czuło się, że pozbył się ogromnego ciężaru. Dowcipkowaliśmy na temat owego towarzysza, choć ten pewnie nawet na to nie zasłużył.

Po zakończeniu moich studiów spotykaliśmy się rzadko. Pracowałem wprawdzie już w PWSM, ale na innym wydziale. Szczęśliwie kontakty nasze zintensyfikowały się pod koniec lat osiemdziesiątych. Były to spotkania na koncertach, zjazdach ZKP, jubileuszach, rzadziej – w przemianowanej na Akademię Muzyczną uczelni. Profesor był już bowiem na emeryturze, którą przyjął, jak pamiętam, jako kolejny szczęśliwy dar losu. „Będę mógł teraz więcej komponować” – powiadał.

W maju 1991 roku w cyklu Portret kompozytora odbył się w Piwnicy Wandy Warskiej i Andrzeja Kurylewicza, ówczesnym miejscu spotkań warszawskiego środowiska kompozytorów, koncert poświęcony twórczości Tadeusza Paciorkiewicza. Zaszły już istotne zmiany w muzyce – „terror awangardy” odchodził zwolna w sferę wspomnień. Muzyka Profesora zabrzmiała wtedy bardzo świeżo, i to zarówno utwory dawniejsze, jak i nowe, połączone – mimo różnic – wspólną nicią solidności warsztatowej, jasności wypowiedzi i umiłowania tradycji. Po koncercie, gdy gratulowałem sukcesu, Profesor powiedział nagle, bez cienia wyrzutu, za to z charakterystycznym, nieco szelmowskim uśmiechem: „Chyba można się nie wstydzić muzyki swojego profesora?”. Uświadomiłem sobie wtedy, że nigdy, do tamtej pamiętnej chwili, nie powiedziałem Profesorowi, że cenię Jego muzykę, że widzę w nim artystę niezłomnie realizującego idee, jakim się poświęcił – słowem, że nie wyraziłem uznania i podziwu, jakie dlań żywiłem. Nadarzyła się idealna sytuacja, by owe zaniedbanie nadrobić. Od tego momentu znajomość nasza, dotychczas zdominowana przez relację mistrz-uczeń, nabrała innego charakteru. Stała się przyjaźnią dwóch kompozytorów, dla których różnice sposobów, w jaki realizują idee artystyczne, przyjaźń tę jedynie wzbogacają, nie dzielą, nie antagonizują. A stało się to dzięki krótkiemu, mimochodem i nieco figlarnie rzuconemu zdaniu Profesora.

Potem było wiele spotkań, z których w pamięci zapisały się głęboko: wręczenie Profesorowi Nagrody ZKP, koncert z okazji Jego osiemdziesiątych urodzin, wizyta Profesora na pierwszym koncercie kompozytorskim moich studentów – wydarzenie wielce symboliczne. Byłem Mu szczególnie wdzięczny, że zechciał zaproszenie na ten koncert przyjąć.

Po raz ostatni spotkaliśmy się w październiku 1998 roku na koncercie w ZAIKSie. Odwoziłem Profesora do domu na Bielany, gdzie przez lata mieszkał. Rozmawialiśmy o trudnych sprawach w Związku Kompozytorów. Profesor przestrzegał przed nadmiernie emocjonalnym angażowaniem się w te problemy. „To czasem młodym ludziom szkodzi, proszę na siebie uważać…”

Dziękuję Profesorze za serdeczną troskę. Będę pamiętał. Ale przede wszystkim będę pamiętał o przesłaniu, jakie wyczytuję z losów życia Tadeusza Paciorkiewicza – o trwałości tradycyjnych wartości, przyjaźni, prawdy, dobroci, wierności artystycznym ideałom.

Zbigniew Bagiński
/Ruch Muzyczny Nr 3, 7.02.1999/